Zmarginalizowane środowiska polityczne w Polsce
Czasem odwiedzam różne środowiska i podziwiam je za wytrwałość w niemocy. Niemocy zmienienia czegokolwiek w polskiej rzeczywistości, ba, niemocy nawet w przebiciu się z argumentami. Pozostał im często tylko Internet. Oglądam sobie wysiłki polskich liberałów, socjaldemokratów czy zielonych. To co z tego, że w innych krajach ideologie takie dominują w politycznym mainstreamie, mogą być publicznie wyrażone, ba, jeszcze są nagłośnione przez media. Polska to inny świat. Tutaj, być może z powodów wyznaniowych, a być może z powodu bratobójczej walki w innych środowiskach, konserwatyści dominują.
Prywatyzować, demonopolizować
Znajomy ordoliberał zapewnia mnie iż jego poglądy na gospodarkę są rezultatem wieloletnich studiów ekonomicznych oraz praktyki pracy z państwowymi przedsiębiorstwami. Jest zaprzysięgłym wrogiem wszystkiego co jest państwowe. Wierzy tylko w ideę pańskiego oka, które tuczy. W państwowym przedsiębiorstwie widzi krewnych i znajomych królika, którzy w godzinach pracy piją kawę i czytają serwisy plotkarskie. Widzi menadżerów którzy uzyskali stanowiska dzięki politycznej protekcji, a nie rzeczywistej wiedzy.
Widzi polityków, którzy bronią synekur dla swoich kolegów, nie dopuszczając do prywatyzacji LOT-u, PKP, KGHM czy setek innych firm o których sądzi się ze są tylko polityczną stajnią. Funkcjonują one tylko dlatego że są monopolami. LOT wciąż żyje, ponieważ częściowo utrzymuje swój monopol, ponieważ w godzinach szczytu ma na lotniskach od lat te same sloty czyli „prawa dziedziczne” na dostęp do terminalu i pasa startowego w godzinach, w których inni przewoźnicy też chcieliby latać, ale brak jest wolnych przepustowości. Dziś generuje blisko 200 tys. PLN straty dziennie, a jako że jest państwowy i chroniony politycznie, może sobie na to pozwolić. Gdy w 2001 roku stracił płynność, państwo pomogło. I dziś rząd dotuje go akcjami państwowych banków.
PKP, państwowe porty lotnicze i morskie, kopalnie czy KGHM swój monopol wciąż utrzymują w różnych gałęziach rynku. Ów ekonomista sprywatyzowałby od razu cały ten jarmark synekur, dbając o utrzymanie konkurencji w każdej z tych branż, zamiast uwłaszczać menedżerów z politycznego nadania na państwowym majątku poprzez wprowadzanie tak obsadzonych firm na giełdę. Jego metoda to prywatyzować, demonopolizować, prywatyzować.
Brzemię kolonializmu
Znajomy demokrata widzi Polskę jako typowy kraj postkolonialny, o króciutkiej historii niestabilnej demokracji. Z racji wieloletniej, niedawno zakończonej kolonializacji obywatele stracili poczucie możliwości wpływu na cokolwiek. Społeczeństwo obywatelskie niemal nie istnieje poza młodymi, szybko emigrującymi za granicę ludźmi. Szansę widzi on w przywróceniu w Polsce demokracji i wolności słowa już na dole społeczeństwa, u samych podstaw.
Chce wprowadzenia demokratycznej ordynacji wyborczej, w której próg uprawniający do publicznego dofinansowania z budżetu wynosi nie kilkaset tysięcy głosów, ale ledwie kilka tysięcy głosów. Chce przydziału częstotliwości radiowych i telewizyjnych wszystkim opcjom politycznym, od liberałów do konserwatystów, wzorem Holandii, gdzie każda grupa światopoglądowa posiada prawo do częstotliwości. Chce liberalizacji prawa, tak aby usunąć karę więzienia za pirackie nadawanie programu radiowego.
Chciałby stworzenia w Polsce mediów publicznych na wzór BBC. Opowiada się za przekazaniem regionalnych stacji radiowych i telewizyjnych regionom. Jego ideałem jest Polska federalna, kraj w którym każde województwo ma tyle praw co szwajcarskie kantony lub niemieckie landy. Każde województwo mogłoby samo stanowić o swoim losie, od programów nauczania w szkołach na stopach podatkowych czy inwestycjach jakie podejmą na swoim terenie skończywszy. Wprowadzonoby federalizm finansowy, i województwa odprowadzałyby jedynie część podatków do budżetu federalnego na wspólne wojsko i kilka innych zadań. Polska byłaby krajem kompletnie decentralnym.
Ów demokrata, a raczej socjaldemokrata, chciałby systemu umożliwiającego studiowanie wszystkim chętnym. Chciałby kiedyś policzyć, czy można zwolnić wszystkie osoby zajmujące się rozdysponowywaniem pomocy społecznej w Polsce, i dzięki oszczędnościom na kosztach administracji przyznać wszystkim obywatelom jakiś dochód minimalny. Po równo dla wszystkich. Dziś połowa budżetu idzie na ZUS, renty i świadczenia socjalne- tak słyszał od L. Balcerowicza.
Butelki i tramwaje
Znajomy zielony widzi Polskę jako kraj antyekologiczny. W jego świecie powróciłyby skupy butelek zwrotnych przy każdym dużym sklepie, jak w Niemczech. Torebek jednorazowych w sklepie byś szukał ze świecą. Śmieci sortowałbyś po to by uzyskać 90- procentowy wskaźnik recyklingu (dziś jest to góra 5-6 %).
Zacząłby od odbudowy zanikłego na prowincji transportu zbiorowego, wprowadziłby działające od lat na zachodzie Europy związki komunikacyjne, dzięki czemu ludzie mogliby podróżować na jednym bilecie pojazdami różnych przewoźników. Nakazałby prawnie budowę ścieżek rowerowych wzdłuż wszystkich dróg samochodowych o natężeniu ruchu które jest niebezpieczne dla rowerzystów. Wprowadziłby myto za jazdę ciężarówkami po drogach szybkiego ruchu, jak w Niemczech i w Czechach. I u nas wprowadziłby przetargi na obsługę przewozów pasażerskich na regionalnych liniach kolejowych, która bardzo skutecznie powoduje renesans kolei w wielu krajach.
Chciałby rewitalizacji polskich miast, prywatyzacji budynków komunalnych które dziś zamieniły się fawele i dzielnice nędzy.Chciałby odnawialnej energetyki, wiatraków, paneli słonecznych do ogrzewania domów, fotowoltaiki, a przede wszystkim wprowadzania programów oszczędnosci energii. Chciałby radykalnego ograniczenia ruchu samochodowego w miastach poprzez obciążenie kierowców kosztami zewnętrznymi hałasu, zanieczyszczeń czy zajęcia przestrzeni miejskiej. Likwidowałby parkingi, wpychałby ludzi w tramwaje i autobusy.
W centrach miast byłyby deptaki, strefy piesze, ruchu uspokojonego, żadnego ruchu tranzytowego. Chcesz przejechać z dzielnicy do dzielnicy, to musisz nadłożyć kilometry drogi, by wyjechać aż na obwodnicę, jak w Delft, mateczniku owego „nowoczesnego” podejścia do transportu miejskiego. Za parkowanie w centrum polskiego miasta zapłaciłbyś tyle ile w centrum Amsterdamu, czyli bardzo, bardzo dużo, 60- 70 PLN za dzień.
Opowiada anegdotkę, jemu imponującą: bogaty polski informatyk z Zurychu nie ma samochodu, ponieważ jego położonej w centrum miasta firmie władze przyznały jedynie 3 czy 4 miejsca parkingowe, niewystarczające nawet dla zarządu. Wszędzie jeździ więc tramwajami i świetnie działającym systemem kolejowym. Niedawno nabył meble z Ikei. Aby odwieźć kartony, na które nałożona byłą spora kaucja, musiał wieźć ów metr sześcienny kartonów tramwajem. Polacy mieszkający w Szwajcarii swoje śmieci lubią przywozić do Polski. Tam mogą wyrzucić jedynie niewielkie ilości odpadków.
W Polsce jest wiele, wiele innych głosów i środowisk, które są zmarginalizowane. Czasem tak bardzo, że o nich nic nie słyszymy. Nie poznamy ich argumentów, poglądów. Ludzie cytowani przez mnie się nie udzielają, natrafili często na mur czy to w mediach, czy to już we własnych partiach, w których są na samych dołach. Być może ich partyjni koledzy bali się ich dopuścić do głosu w obawie że ich wykolegują i pozbawią szansy odniesienia sukcesu. A może też inni nie uznali ich poglądów czy argumentów za ciekawe, tudzież mieli inne. Trudno dociec. Polska to dość dziwny kraj, gdzie walka o władzę jest często bardzo brutalna, a ludzie nader kłótliwi.
Literatura:
[1] Rzeczpospolita postkolonialna, Widza i Życie 9/2007
http://wyborcza.pl/1,76506,4431065.html